Tragedia dell'arte
Spektakl "Ptaszek zielonopióry" w Dramatycznym to najbardziej ponura komedia dell'arte w historii gatunku. Piotr Cieplak z zasady rezygnuje z modelu teatru, dla którego napisany był tekst. Średniowieczne misterium wielkanocne wystawił jak współczesną historię, teatr poetycki Białoszewskiego podszył melodramatem. Chociaż w nowej formie teksty traciły wiele dawnych znaczeń, stawały się bliższe dzisiejszej wrażliwości.
Tej sztuki Cieplak próbował również z baśnią Gozziego, ale tym razem dał się złapać w pułapkę własnej metody. Okazało się. że komedia dell'arte, jej chwyty, filozofia, rodzaj aktorstwa, wreszcie poczucie humoru są tak mocno wpisane w ten XVIII-wieczny tekst, że po ich wyrzuceniu rozsypuje się on w oderwane, martwe epizody. Współczesne ubrania nie wystarczyły do zastąpienia typów. Nieliczne żywe momenty w przedstawieniu to niedobitki po lazzi - chwytach dell'arte: jakieś targanie za ucho, delektowanie się nazwami wędlin, zaplątanie się we własny płaszcz, małżeńskie awantury, udawane łkanie króla w kołnierz. Reszta to Mozart brzdąkany na gitarze.
Historia rodzeństwa Renzo i Barbariny, królewskich dzieci podrzuconych na wychowanie kiełbaśnikowi Truffaldino, mówi o cudownym spełnieniu marzeń, które symbolizuje tytułowy ptaszek, w innym tłumaczeniu zwany czarodziejskim. Niezliczone qui pro quo, żywe posągi, cudowne kamienie nadają jej charakter fantastycznej zabawy konwencją, a przekład Joanny Walter czyni z "Ptaszka zielonopiórego" dobry materiał komediowy. W inscenizacji wszystko to ginie. Tekst wypowiadany namaszczonym tonem zmienia się w mętny traktat filozoficzny. Siłą poprzednich spektakli Cieplaka były postaci z krwi i kości, konkretne charaktery. W "Ptaszku" mamy chodzące idee: ideę poezji, ideę macierzyństwa, ideę miłości oraz inne nie mniej głębokie idee. Przez półtorej godziny idee krążą pod zamkniętą metalową kurtyną, wynurzają się z zapadni i chowają, wdrapują się na balkony i schodzą z nich, rozwieszają wielkie czerwone płótno i z powrotem ściągają, gadają przy tym wiele, głównie do siebie samych. Nie wiemy przy tym, dlaczego niektóre idee chodzą tyłem, niektóre są wnoszone na scenę, a jeszcze inne się na niej kładą. Do wyjątków należą król Tartaglia Jarosława Gajewskiego, wyglądający na światowca, i Truffaldino Sławomira Orzechowskiego, w typie drobnego biznesmena. Ci dwaj aktorzy po prostu nie umieją grać postaci tylko od pasa w górę. Pozostali albo przesadzają, jak Agata Kulesza, która przedstawia królową Tartaglionę jako wulgarną przekupkę, albo śnią na jawie, jak Agnieszka Wosińska, która po noszeniu sukien w "Szaleństwie Jerzego III" i bielizny w "Magii grzechu", w "Ptaszku" zajmuje się noszeniem rur kanalizacyjnych (w tekście uwspółcześniono bowiem różę na rurę).
Podniesienie żelaznej kurtyny na krótko ożywia akcję, oglądamy z zainteresowaniem efektowne strumienie z niebieskiego płótna oraz skrzydła z papieru, wkrótce jednak na scenę wraca atmosfera dostojnej nudy, rozpraszana przez grający na żywo zespół Kormorany. Trudno dziwić się, że do największych wydarzeń urasta dwukrotne zniknięcie Adama Fe-rency (Kalmon) w zapadni, które rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Uważam Piotra Cieplaka za oryginalnego reżysera, jednego z nielicznych prawdziwych inscenizatorów, którzy wiedzą, czego chcą od teatru, i umieją to pokazać. Tym razem jednak literatura nie dała się